Recenzja Pani Ireny Bylickiej

Recenzja Pani Ireny Bylickiej

Niepewność
Zmęczona chorobą inaczej odbieram świat, inaczej słucham muzyki. Mój rozum nadal podziwia doskonale zagrane wirtuozowskie utwory znanych mistrzów, przygotowane pod kierunkiem wybitnych profesorów. Jednak emocje, zmęczone walką z grypą, nie chcą doskonałej pewności artysty. Lubię też szacunek dla widza – słuchacza. Właściwie dobrany strój lub długa sukienka artystki, ułatwia percepcję muzyki. Dziś nie jestem poetką, poezję tworzy połączenie doznań wizualnych i muzyki. Nieśmiałość w stosunku do muzyki, która ma zaraz zabrzmieć, budzi mój szacunek. Przecież ci młodzi ludzie wykonują te utwory niemal każdego dnia, ćwicząc pasaże i gamy. To, co mają zagrać, jest im znane. Jasne, nie wiem nic o ich pracy, poza tym, że jest na najwyższym możliwym poziomie.
Pierwszy przyciągnął moją uwagę Paweł Dombrovsky. Kłaniając się na estradzie, całą sylwetką wyrażał szacunek dla publiczności. Jakby chciał wręczyć cenny prezent wszystkim obecnym. Z najwyższym szacunkiem spojrzał na instrument, jakby to nie od niego zależało wykonanie Andante spianato i Wielkiego Poloneza Es-dur Fryderyka Chopina, tylko od życzliwości fortepianu. Ostatnia, porozumiewawcza wymiana spojrzeń z dyrygentem. Ręce delikatnie położone na klawiaturze, inaczej niż zwykle to się dzieje, i muzyka, delikatna, nieśmiała, choć pewna, płynna, przyjemna w odbiorze. Nie siedzę w dobrym miejscu, nie widzę twarzy dyrygenta – prof.Igora Pylatyuka, czasem tylko ponad pokrywą fortepianu miga radośnie batuta, zostaje więc czysta muzyka, zabierając słuchacza w świat pełen słońca i bezpieczeństwa. Niektórzy ten świat nazywają Rajem. Ostatnie dźwięki, ostatnie spojrzenie na instrument, jakby z podziękowaniem, że nie zawiódł, nieśmiały ukłon artysty. Wydarzyło się właśnie coś wielkiego.
Łańcut. Po części moje rodzinne miasto, patrzę w stronę drzewa pokrytego śniegiem pod którym mój tata snuł pewnego lata swoje wspomnienia wojenne. Miał wtedy 14 lat, tyle samo, ile najmłodsi uczestnicy dzisiejszego koncertu. Młody Duńczyk Rune Leicht Lund, z kręconymi włosami, takie miał młody poeta Zygmunt Krasiński, z zapałem i pewnym już doświadczeniem gra Etiudę transcendentalną nr 10 Liszta jakby od tej gry zależała jego przyszłość. Zdolny tancerz, wybrał fortepian, mimo że to taniec jest bardziej efektowną dziedziną sztuki. Tak, jak niemal 80 lat temu ważyły się losy młodego Pawła, obserwującego cywilnych uciekinierów przed frontami II wojny światowej, tak niemal w tym samym miejscu młody człowiek swą piękną grą walczy o swoją przyszłość artysty. Najważniejszą część walki ma za sobą. Gra na fortepianie na koncercie w Łańcucie. Po nim równolatka z Japonii, Kiriko Baba, też z dużym szacunkiem podchodzi do instrumentu. Z przyjemnością patrzę na ten dystans pierwszej młodości. O ile młody Duńczyk ma dłonie, którymi zdałaby się że jest w stanie objąć całą klawiaturę, o tyle Japonka ma dłonie zwinne, jak wąż uwijające się po klawiaturze w Dumce Piotra Czajkowskiego. Jak zaklinacz węży wyginają się w takt muzyki tworzonej tymi samymi dłońmi. Czar iluzji: muzyka porusza rękami niczym wężami w koszu zaklinacza, czy to może zwinne ręce tworzą muzykę wydobywaną z klawiatury fortepianu? Zostajemy z tym pytaniem bo oto kolejny artysta, wychodzi na estradę w Sali balowej zamku w Łańcucie. Młody Ukrainiec Rostyslav Fedyna, grając Walca Mefisto Franciszka Liszta, wprowadza nas do szalonej karczmy gdzie, jak to w ostatnie dni karnawału, przecież to dziś tłusty czwartek, trwa szalona zabawa. Przy dźwiękach szalonego walca, Faust, z piękną tancerką ma unieść się i zniknąć w przestworzach. Czy jest on samym Faustem, czy raczej utożsamia się z piekielnymi muzykami? Wiem, że nie sposób wyrwać się z tej karczmy, dymiącej tańcem i wódką. Właśnie takiej muzyki słuchali właściciele zamku w Łańcucie w okresie jego rozkwitu.

Irena Bylicka, Sanok 09.02.2018